Współpraca muzyków kościelnych i duszpasterzy. Wzajemne oczekiwania

Ks. Joachim Waloszek (Opole)
Wykład wygłoszony podczas dnia skupienia dla muzyków kościelnych diecezji gliwickiej
Gliwice 6 marca 2010

 

Współpraca muzyków kościelnych i duszpasterzy

Wzajemne oczekiwania

 

Preludium

Najpierw wypada mi wyrazić szczerą radość i wdzięczność za zaproszenie na to spotkanie z muzykami kościelnymi siostrzanego kościoła gliwickiego, wdzięczność, którą wininem szczególnie ks. Franciszkowi. Jest mistrzem od łagodnego i niestrudzonego przekonywania, no i zdołał mnie przekonać, że to niestety właśnie ja, odpowiedzialny już od ćwierćwiecza za formację muzyczną kleryków w seminarium, powinienem odczuć (w tym spotkaniu oko w oko) na własnych plecach ciężar mniej lub bardziej uzasadnionych (często jednak uzasadnionych) żali, utyskiwań, oczekiwań muzyków kościelnych (organistów, dyrygentów schól i chórów kościelnych, kantorów i psałterzystów) pod adresem niedouczonych muzycznie duszpasterzy – ciężar niezadowolenia, który najczęściej spada na niego, Bogu ducha winnego. Że powinienem wytłumaczyć się z niedoróbek i fuszerki w przygotowaniu księży do pełnienia posługi liturga, duszpasterza, odpowiedzialnego również za śpiew kościelny i muzyczną stronę kultu Bożego w parafii, za jakość modlitewnego muzykowania w kościele.

Mam od razu świadomość, że nie sprostam takiemu zadaniu. Mogę tylko pośpieszyć z asekuracyjnym zapewnieniem, że niewątpliwie w wielu z tych krytycznych uwag, żali pod adresem duszpasterzy solidaryzuję się ze środowiskiem muzyków kościelnych, o czym świadczą między innymi stopnie w kleryckich indeksach z egzaminów podpisanych moim nazwiskiem. Rzadko można tam znaleźć piątkę, a niektórzy z moich wychowanków muszą się sporo nachodzić do rektora, żeby zaliczyć śpiew. W końcu jednak argument Biskupa Adamiuka, świetnego duszpasterza i totalnego afona, przemawia również do mnie i żadnemu klerykowi afonowi, tylko dlatego, że jest afonem, nie odmówiłem jeszcze przepustki do święceń, narażając wrażliwe uszy organistów i wiernych na katorgę. Najmocniej za to Szanownych Państwa przepraszam.

Ale po tym, nieco kurtuazyjnym i żartobliwym wstępie (choć przeprosiny były poważne i szczere, bo wiem, że wiele rzeczy na polu muzycznym w seminarium można by i trzeba by zrobić lepiej!) spróbujmy zmierzyć się z zadanym tematem: Współpraca muzyków kościelnych i duszpasterzy. [Później (jeśli starczy czasu) chętnie dopowiem jeszcze, jak wygląda formacja muzyczna w opolskim seminarium, jakie są jej blaski i cienie.] Teraz temat zasadniczy: Współpraca księży i organistów. Jak można zdefiniować, uzasadnić i wyobrazić sobie tę współpracę? W jakich obszarach aktywności duszpasterskiej i muzycznej jest ona szczególnie pożądana? Jaka rola i jakie kompetencje przypadają każdej ze stron w odpowiedzialności za liturgię i życie muzyczne w parafii? Na jakie najczęściej napotyka bariery i trudności współpraca księdza z muzykiem kościelnym? Jakie są na ogół powody nieporozumień, konfliktów, a nawet oskarżeń? Jakie są możliwe granice kompromisów i gdzie kończy się możliwość zgody na problematyczną działalność duszpastersko-muzyczną? Czy istnieją jakieś prawno-kościelne normy i instancje odwoławcze w podejmowaniu i rozwiązywaniu istniejących konfliktów? Te i inne pytania przychodzą mi na myśl w związku z naszym tematem.

 

  1. Zanim spróbuję pewnych odpowiedzi (czy raczej podpowiedzi) na niektóre z nich, najpierw i przede wszystkim chciałbym dowartościować samo słowo klucz, które pojawiło się w zadanym mi temacie: współpraca. Ochrzcić je, tzn. ukazać jego chrześcijańską genezę, głębię. Ukazać jego ewangelijny rys i duszpasterską nieodzowność. Zależy mi więc najpierw na tym, aby przywołać, objaśnić racje istotne, zasadnicze, które czynią współpracę nie tylko jakimś korzystnym modus agendi, pozwalającym na bardziej efektywne, skuteczne osiąganie zamierzonych celów (np. rozśpiewanie parafii, zorganizowanie chóru, koncertu), ale czynią zeń podstawowy modus vivendi instrument budowania komunii kościelnej i nieodzowne narzędzie apostolskiej misji. Trudne słowa. Spróbuję prościej. Pierwszym znakiem dla nas i dla świata obecności i działania Ducha Chrystusa pośród nas jest to, że cudownie śpiewamy? Nie! Ale to, że jesteśmy jedno, staramy się być jedno, aby świat uwierzył. Pierwszym niezastąpionym i najskuteczniejszym sposobem głoszenia Królestwa Chrystusowego w świecie jest niezrozumiały po ludzku cud jedności, który bodaj najbardziej wyraziście wyraża się w geście współczucia i przebaczenia nawet nieprzyjacielowi. To Pan Jezus powiedział, nie ja! Świadomość takich zasadniczych racji powinna nam nieustannie towarzyszyć w wysiłku szukania porozumienia i współpracy – a w gruncie rzeczy jedności, komunii. Można by zaryzykować i takie powiedzenie: znak współpracy, woli współpracy pomiędzy proboszczem i wikarym, pomiędzy proboszczem i kościelnym, pomiędzy wikarym i organistą, który mogą zauważyć wierni (a zauważą na pewno), jest o wiele ważniejszy od doraźnych efektów tej współpracy (na nią czasem trzeba czekać lata, a czasem z pewnych obiektywnych powodów być może nigdy się jej nie doczekamy). W sąsiedniej parafii i proboszcz śpiewa cudowniej (niż nasz afon) i organista gra wyśmienicie (o wiele lepiej niż nasz staruszek), ale wszyscy dookoła wiedzą i przy każdej okazji upewniają się o tym na nowo, że jeden drugiego nie cierpi, jeden drugiemu „ma ciągle coś za złe”. Bez wątpienia z takiego wyśmienitego muzykowania jest o wiele mniej pożytku dla Kościoła, dla wiary ludu Bożego, niż z widocznej w np. w naszej parafii życzliwości i sympatii i wzajemnego szacunku proboszcza i organisty, a przynajmniej widocznego starania o taki. Podobne przekonanie wyraził zresztą Bp Hemmerle, proponując swoich 10 tez na temat kształtowania kapłańskiej egzystencji. Trzecia z nich brzmi: Ważniejsze jest to, abym żył w jedności z innymi, niż abym sam był pochłonięty swoim zadaniem. Siódma: „Ważniejsze jest działanie w jedności, niż choćby nie wiem jak doskonałe działanie w izolacji”. A więc: ważniejsza jest współpraca, niż praca, ważniejsza communio, niż actio” (cyt. za: G. Greshake, Być kapłanem, Wrocław 1983). Musimy swój rozum i swoje uczucia nieustannie nawracać na takie myślenie. I nie jest to żadna próba banalizowania, lekceważenia wymogów sprawiedliwości i odpowiedzialności za poziom kultury muzycznej. Ważniejsza od kultury muzycznej jest jednak kultura w ogóle, a ta ma swoje najgłębsze korzenie w przykazaniu miłości Boga i bliźniego. Dlatego współpraca ważniejsza od pracy – warto zapamiętać!

 

  1. Myśl druga jest następująca: Owocna współpraca duszpasterza i muzyka kościelnego rodzi się zawsze z właściwego, teologicznie pogłębionego rozumienia znaczenia i funkcji muzyki w przestrzeni kultycznej Kościoła, a jeszcze wcześniej z właściwego pojmowania istoty liturgii. Na tym gruncie trzeba szukać najpierw porozumienia. Tam, gdzie, choćby u jednej ze stron, brakuje pogłębionej świadomości i pobożności liturgicznej, tam bardzo łatwo o nieporozumienia i nadużycia. Minimum, jakiego należałoby oczekiwać i od duszpasterzy i od muzyków kościelnych to znajomość przynajmniej najważniejszych dokumentów Magisterium Ecclesiae poświęconych muzyce w liturgii. Polecam też gorąco lekturę tekstów Ratzingera na temat liturgii i muzyki w liturgii. Myślę, że lektura tych tekstów pozwala nie tylko lepiej zrozumieć muzykę kościelną ale i rozmiłować się w niej, bo sam papież jest wielkim miłośnikiem sztuki muzycznej. Tutaj musi nam wystarczyć zaledwie kilka rzuconych naprędce myśli.

Przede wszystkim: w poszukiwaniu właściwego zrozumienia znaczenia i miejsca muzyki w kościele trzeba – jak podpowiada nam kard. Ratzinger – umiejętnie dryfować pomiędzy dwoma skrajnościami: pomiędzy dwoma mitologicznymi potworami, które czyhają na żeglarzy – między Scyllą hybrydycznego estetyzmu, elitaryzmu a Charybdą duszpasterskiego pragmatyzmu, kultury masowości. Przeciwstawiać się więc zarówno praktykom, wykluczającym wszelką funkcję służebną sztuki, akcentującym jej absolutną autonomię i samowystarczalność, co w konsekwencji prowadzi „do nihilistycznego odrzucenia wszelkich kryteriów i dlatego rodzi nihilistyczne parodie sztuki”, jak również praktykom podporządkowania sztuki kościelnej, w imię tzw. duszpasterskiej „skuteczności”, kryteriom kultury masowej, co owocuje banalizacją wiary i „prostytucją uprawianą z antykulturą”. Dryfowanie pomiędzy tymi dwoma realnymi dziś niebezpieczeństwami nie jest łatwe. Pozwólcie więc jeszcze na kilka wyjaśnień.

Muzyka w liturgii nie jest (nie powinna być) sztuką dla sztuki, ale winna pozostawać ancilla liturgiae – służebnicą liturgii. Nie jest sztuką autonomiczną, ale zaangażowaną, użytkową, co wcale nie pomniejsza jej znaczenia i glorii. Cel liturgii, oddanie Bogu chwały i uświęcenie (zbudowanie) wiernych (mówiąc bardzo skrótowo) musi pozostać również jej celem, a prawo i rygory liturgii jej wewnętrznym prawem. Będzie mogła spełnić swoje posłannictwo tylko o tyle, o ile respektować będzie swą ścisłą zależność, pochodność w stosunku do wydarzenia liturgicznego, o ile wystrzegać się będzie pokusy autonomii. Jeśli Kościół strofował nadużycia w praktyce muzyczno-kościelnej, to najpierw i przede wszystkim ganił jakieś niewłaściwe nastawienie, motywację wykonawców muzyki, którzy wodzeni pokusą próżności, próbowali ze swej umiejętności uczynić powód do chwały własnej, a przeżycie i wzruszenie estetyczne słuchacza za cel swoich artystycznych popisów. Już w najstarszym papieskim rozporządzeniu dotyczącym muzyki, które wyszło spod pióra Grzegorza Wielkiego (595 r.), czytamy: „Kantor śpiewać musi z dobrą intencją, jeśli ma zbudować lud”. Pokusa, aby czynić to z innych niż pastoralne powodów, nigdy nie przestaje nam zagrażać. Autonomiczne zapędy sztuki muzycznej, obserwowane w Europie wyraźnie od czasów Oświecenia, kiedy to przeżycie estetyczne uznano za wystarczający cel twórczości muzycznej, i kiedy wykształciła się profesja niezależnego artysty muzyka, spowodowały bardzo wyraźne rozejście dróg muzyki liturgicznej i tzw. wielkiej sztuki, dla której nową świątynią stała się sala koncertowa.

Wymóg służebnego, użytkowego, pastoralnego charakteru muzyki kościelnej narażony jest jednak na pochopne, ciasne interpretacje, które prowadzą do błędnych wniosków i niepożądanej praxis liturgicznej, przede wszystkim do pragmatycznego hołdowania sztuce niskiego lotu, której jedynym „atutem” jest przeciętność, popularność, obliczona na tani gust tłumu. Oburzał się na tego typu użytkowe, pragmatyczne podejście papież Pius X: „To, czy coś się podoba, czy nie, nigdy jeszcze nie było właściwym kryterium dla oceny rzeczy sakralnych. Lud nie powinien być utwierdzany we fałszywym mniemaniu, lecz wychowywany i pouczany. Śmiem twierdzić, że nadużywa się pojęcia ludu, ponieważ lud w rzeczywistości jest daleko bardziej poważny i pobożny niż zwykło się sądzić. Znajduje upodobanie w muzyce kościelnej i chętnie nawiedza kościoły, gdzie taką się wykonuje”. Wydaje się, że tej pokusie pragmatyzmu łatwiej ulegają duszpasterze niż sami muzycy. Ale i oni nie są od niej wolni.

Błąd u samych korzeni polega na tym, że zbyt powierzchownie rozumie się przymierze muzyki z liturgią, ze słowem Bożym, ze słowem modlitwy. Nie docenia się istotnej głębi, nieodzowności tego związku, przypisując muzyce rolę jedynie drugorzędnego, dodatkowego (ale w gruncie rzeczy zbytecznego) elementu dekoracyjnego, albo ozdabiającego tekst, słowo modlitwy, albo aktywizującego, mobilizującego, jednoczącego uczestników liturgii. Dla osiągnięcia tylko takich celów owszem najlepsza byłaby muzyka najbardziej popularna i łatwa i przyjemna z możliwych – muzyka pop. Tymczasem muzyka uczestniczy w obrzędzie jeszcze na znacznie wyższym (albo lepiej głębszym) poziomie, jako najbardziej przenikliwa i tajemnicza ze sztuk (Balthassar powie, że jest najcieńszym welonem odgradzającym nas od Tajemnicy Bytu) przenika słowo Boże i słowo modlitwy, staje się właściwą formą, sposobem jego przepowiadania i wyznawania, formą, dzięki której Słowo w przestrzeni liturgii staje się bardziej tym, kim chce być – słowem pełnym mocy, tajemnicy, energii, życia, słowem, które komunikuje życiowo zobowiązującą prawdę. Muzyka wypowiada to, czego brakuje w treści samych słów – żar prawdy. Jak pięknie powiedział O. Söhngen: „Język muzyki przenosi wypowiedzi tekstu w głębokie wymiary rzeczywistości przed- i ponadracjonalnej, ponieważ zachowując całą precyzję wypowiedzi słownej, pozwala on odczuć w każdej nucie, że w tym, o czym mówi tekst, w grę wchodzą cuda i tajemnice Boskie” (Theologische Grundlagen, s. 189). Tak więc muzyka służy liturgii jako jej integralna, nieodzowna część (pars necessaria vel integrale liturgiae sollemnis), nie jak sufler, ale jak aktor na scenie. Pisał już Pius XII: „Gdy bowiem inne rodzaje sztuki jak architektura, malarstwo czy rzeźba, przygotowują tylko godne miejsce świętym obrzędom, muzyka spełnia uprzywilejowaną rolę w samym sprawowaniu świętych ceremonii i obrzędów” [To przekonanie o istotnej „muzyczności” niektórych obrzędów jest prawdziwe do tego stopnia, że na przykład rubryki nowego Mszału pozwalają opuścić aklamację Alleluja przed Ewangelią, jeśli nie ma warunków, aby była ona śpiewana. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, że recytowanie de facto muzycznego zawołania Alleluja wydaje się czymś z gruntu bezzasadnym. Ogołocenie Alleluja z warstwy muzycznej oznaczałoby pozbawienie tej aklamacji czegoś dla niej istotnego]. Muzyka sama jest więc w pewnym sensie liturgią, stanowi treść obrzędu liturgicznego.

Jeśli w taki właśnie sposób służy liturgii, to do takiej służby zaprząc można i trzeba również najwyższej miary piękno i artyzm sztuki dźwięków. Wspomniany już O. Söhngen powie nawet, że „muzyka kościelna dopiero wtedy może być odpowiednią muzyką użytkową wspólnoty Jezusa Chrystusa, jeśli jest czymś więcej niż tylko muzyką użytkową” (Theologie der Musik, s. 219). Dlatego Konstytucja o Świętej Liturgii domaga się, aby „z największą troskliwością (…) zachować i otaczać opieką skarbiec muzyki kościelnej (KL, 114), aby „rozwijać zespoły śpiewacze, zwłaszcza przy kościołach katedralnych” (KL, 114), by „przywiązywać dużą wagę do wykształcenia i wykonywania muzyki w seminariach, w nowicjatach i domach studiów zakonnych obojga płci oraz w innych instytucjach i szkołach katolickich” (KL, 115) itp.

 

  1. Współpraca jest owszem ważniejsza od pracy (przypomnijmy sobie punkt pierwszy), ale niemożliwa bez pracy. Owocna współ-praca zakłada pracę, pracowitość każdej ze stron! Troska o muzykę wymaga pracy: roboty, wysiłku, starań, ćwiczenia, ślęczenia nad nutami, nad klawiaturą, gimnastyki palców i strun głosowych, szukania repertuaru i co jeszcze trudniejsze chętnych do scholi, do chóru…. Praca wymaga prób, systematyczności, punktualności, cierpliwości, samozaparcia, ofiary itd. itp. – a przede wszystkim nieustannie nowych chęci. Realia i okoliczności życia i pracy każdego z Państwa są inne, dlatego bardzo trudno pokusić się o jakieś jednoznaczne normy czasu pracy dla„etatowego” organisty parafialnego. Powinna to w miarę precyzyjnie określać umowa o pracę (Ale prawo nigdy jeszcze nie wystarczyło sercu, aby biło z przejęciem). Wydaje mi się jednak, że od muzyka kościelnego, który chciałby zasłużyć na miano „pracowitego”, „zaangażowanego”, na miano muzyka kościelnego z prawdziwego zdarzenia (z powołania), wolno oczekiwać przynajmniej trzech rzeczy poza oczywistą grą na nabożeństwach:

1) podnoszenia swoich kwalifikacji muzycznych przez ćwiczenie na instrumencie (przynajmniej 1-2 godziny tygodniowo);

2) przygotowanie i uzgadnianie repertuaru śpiewów przed Eucharystią i nabożeństwem (przed nabożeństwem a nie dopiero w trakcie trzeba by wiedzieć, co będzie się grało);

3) poświęcenie chwili czasu przed nabożeństwem (okazyjnie, raz w tygodniu np.) na ćwiczenie nowego repertuaru z ludem i przećwiczenie nowych melodii z psałterzystą lub kantorem.

Jeśli w parze z tym idzie (po czwarte) jakaś inicjatywa i działalność edukacyjno-wychowawczo-muzyczna (prowadzenie scholi, chóru, zespołu, ćwiczenie śpiewu z kantorami) to tym większy powód do chwały dla organisty.

Imponowała mi tego rodzaju „pracowitość”, zauważona u organistów w Niemczech (przy okazji moich tam pobytów). Czymś absolutnie zwyczajnym, normalnym była tam obecność organisty przed nabożeństwem w zakrystii z karteczką z repertuarem śpiewów, do zaakceptowania przez przewodniczącego liturgii. Prowizoryczność jest niepokojącym sygnałem lenistwa. Nota bene: w seminarium repertuar śpiewów podczas Mszy św. jest opracowywany z tygodniowym wyprzedzeniem na cały kolejny tydzień przez „szefa” organistów i ćwiczony potem na śpiewie wspólnym.

Oczywiście trud rzetelnej pracy na polu muzyki kościelnej wymagany jest również od duszpasterza. W jego przypadku (jeśli chodzi o podwórko muzyczne) powinno chodzić głównie o działalność organizacyjną, animującą, motywującą, o tworzenie warunków i zaplecza do rozwoju kultury liturgiczno-muzycznej parafii. Z przed chwilą jednak wymienionych punktów drugi i trzeci (ustalenia repertuarowe, ćwiczenie śpiewów) dotyczą również jego i pozwalają ocenić jego pracowitość na tym polu.

 

  1. Myśl czwarta bliska jest poprzedniej i z niej niejako wypływa: współpracę zdecydowanie ułatwia jasne określenie kompetencji i ról każdej ze współpracujących stron.

Trzeba się najpierw zgodzić, że odpowiedzialny (przed Bogiem i przed biskupem) za całość duszpasterstwa parafialnego, zwłaszcza zaś za kształt liturgii, jest nie kto inny ale proboszcz. Owszem jest on zobowiązany do respektowania prawa kościelnego i do współpracy z innymi odpowiedzialnymi za wspólnotę parafialną (wikarymi, radą parafialną, radą duszpasterską, kościelnym, organistą, służbą liturgiczną itp.), nie mniej jednak to on pierwszym rządcą w parafii. Jemu należy się więc posłuszeństwo, oczywiście jeśli nie żąda rzeczy niestosownych i niezgodnych z prawem kościelnym. Na nim też przede wszystkim ciąży obowiązek jasnego określenia odpowiedzialności i zakresu obowiązków swoich współpracowników, między innymi na polu muzycznym: organisty, dyrygenta chóru, scholi, kantora, psałterzysty itp. Nie wyklucza to oczywiście, że oni sami podejmą jakieś dodatkowe inicjatywy oddolne, zawsze jednak uzgadniane z proboszczem.

Od Proboszcza wolno się spodziewać, że zdecyduje on i jasno zakomunikuje organiście np. kto w parafii jest odpowiedzialny za propozycje repertuarowe, kto przygotowuje zestawy śpiewów na liturgię, kto komu i kiedy je przedstawia. Kto i kiedy ćwiczy śpiewy z ludźmi, z zespołami. Kto należy do grupy kantorów wykonujących podczas liturgii psalmodię responsoryjną i śpiewy solowe kantora. Kto prowadzi śpiew z ludem przy mikrofonie? Na pewno nie powinno być np. tak, że równocześnie głośno do mikrofonu śpiewa i celebrans i organista, że w trakcie liturgii do ambony podchodzi nieoczekiwanie kantor ze śpiewem, o którym nic wcześniej organista nie wiedział, że ni stąd ni zowąd pojawia się na liturgii jakaś grupa śpiewaków z repertuarem wcześniej nie ustalonym i nie zaakceptowanym przez celebransa i przez organistę. Że organista zaskakiwany jest nową melodią psalmu responsoryjnego itp.

Pytań o zakres obowiązków, o kompetencje osób zaangażowanych w liturgię, może pojawić się wiele. Myślę, że powinniśmy sobie w rozmowie (muzyka kościelnego z proboszczem) zadać trud szukania jasnych odpowiedzi na te pytania, nalegając przy tym, żeby w przypadku działań ściśle muzycznych (prowadzenie śpiewu, wyznaczanie tempa śpiewu, stylu gry) odpowiedzialność główna ciążyła raczej na muzyku (organiście). On powinien tu mieć głos decydujący. Jeśli chodzi o ustalenia repertuarowe, to być może inicjatywę można oddać w ręce duszpasterza (ze względu na jego przygotowanie teologiczne, liturgiczne), ale wydaje się że i w tej dziedzinie bardziej sprawnym i kompetentnym w działaniu będzie organista.

Myślę, że nie powinno też Państwu brakować odwagi (choć to wcale niełatwe w relacji niesymetrycznej, w roli podwładnego), aby rozleniwionych, zaniedbujących muzykę liturgiczną (i nie tylko) duszpasterzy prowokować do podjęcia zaniedbanej odpowiedzialności kulturalnie stawianymi pytaniami, inicjatywami, a nawet krytycznymi uwagami. Przede wszystkim jednak swoją gorliwością i rzetelną posługą.

Tak czy owak kluczem do sukcesu jest najpierw poczucie wielkiej odpowiedzialności za świętość i piękno liturgii oraz wola współpracy.

 

  1. Myśl ostatnia na dzisiaj: Współpraca duszpasterzy i muzyków kościelnych w konkretnej wspólnocie parafialnej powinna znajdować oparcie, pomoc, korektę i nowe impulsy, nowe narzędzia we współpracy duszpasterzy i muzyków na szerszym forum lokalnego Kościoła. Trzeba wkomponować (wpisać) troskę o muzykę liturgiczną pielęgnowaną we wspólnocie parafialnej w troskę całej diecezji o piękną i godną liturgię, w troskę Biskupa i powołanej przez niego Komisji liturgiczno-muzycznej, w troskę Studium Organistowskiego i innych instytucji formacyjnych, w troskę odpowiedzialnych fachowców, którym Biskup powierzył formację muzyków kościelnych itp. Wydaje się często, że nie ma już na to sił i czasu, żeby uczestniczyć w inicjatywach formacyjnych diecezji adresowanych do muzyków kościelnych. Jednak uprawianie samotnie własnego podwórka jest o wiele mniej efektywne i prędzej czy później prowadzi do zaniedbań. Staranie o wyskoki poziom kultury muzycznej w naszych kościołach (idzie w parze) warunkowane jest potrzebą cierpliwego tworzenia solidnego środowiska muzyków kościelnych, którzy, korzystając z odpowiednich narzędzi współpracy, będą umieli nawzajem wspierać się w formacji liturgiczno-muzycznej i pomagać w promowaniu ideału „sakralnego”, pięknego muzykowania. Wymiana doświadczeń, repertuaru, nut, korzystanie z fachowych uwag, korekt, wzajemna konkretna pomoc, zastępstwa urlopowe, wspólne koncertowanie zespołów parafialnych, pomoc w organizowaniu koncertów itp. to tylko niektóre spośród wielu różnych, godnych pochwały form tej współpracy. W sytuacjach szczególnych, np konfliktowych powinniśmy móc również liczyć na pomoc i rozstrzygnięcia ze strony kurialnego referenta ds. muzyki kościelnej. Wolno się do niego odwoływać i prosić o interwencję. Tylko działanie wspólne w imię wspólnej, Bożej sprawy, gwarantuje prawdziwy, obliczony na dłuższą metę wzrost. Podobnie jest zresztą w środowisku kapłańskim. Silne prezbiterium, silne więzi kapłańskie są oparciem dla poszczególnych duszpasterzy. Silne środowisko muzyków kościelnych jest oparciem dla każdego pojedynczego organisty.

Dzisiejszy dzień skupienia muzyków kościelnych diecezji gliwickiej jest między innymi po to właśnie.

 

Postludium

Przygotowany na dzisiaj tekst pokazałem pewnej dobrze mi znanej organistce, prosząc o krytyczne uwagi. Obok kilku innych spostrzeżeń napisała w swoim mailu tak: „Organista musi starać się zrozumieć i ciągle sobie przypominać, po co to robi, szczególnie jak go celebrans denerwuje czasem do granic wytrzymałości. Napisz, jak pomóc sobie trwać w tej jedności, żeby się chciało…. o sile płynącej z sakramentów, z modlitwy (jak Cię proboszcze denerwuje to się pomódl też za niego), z codziennej Komunii św., napisz o obronie przed popadnięciem w rutynę…. że trzeba dbać o rozwój duchowy nawet bardziej niż o rozwój muzyczny… Kiedyś jak byłam uczennicą studium myślałam ze nie ma pobożnych i świętych organistów…. dopóki nie zobaczyłam p. Siwego, jak na jakiś warsztatach muzycznych rano o 7.00 był obecny na Mszy św., na której wcale nie musiał grać i jak pobożnie przystępował do Komunii św….

Te słowa wydały mi się kwintesencją tego, do czego chciałem Was zachęcić i przekonać. Współpraca organisty i proboszcza zaczyna się zawsze od współpracy i proboszcza i organisty z Chrystusem – na kolanach.